Kari Herbert - „Żony polarników” – recenzja i ocena

opublikowano: 2012-08-17 07:00
wolna licencja
poleć artykuł:
Miały być nietuzinkowe i nieprzeciętne. Miały wyprzedzać swoje czasy. Historie siedmiu kobiet w książce o „Żonach polarników” autorstwa Kari Herbert.
REKLAMA
Kari Herbert
Żony polarników Siedem niezwykłych historii
cena:
36,99 zł
Wydawca:
Carta Blanca
Rok wydania:
2011
Okładka:
miękka
Liczba stron:
360
Format:
12.8x20.0cm
ISBN:
9788377051337

Bycie polarnikiem było na przełomie XIX i XX wieku czymś szalenie prestiżowym. Jasno wynika z tego, że bycie żoną polarnika pozostawało nie mniejszym zaszczytem – szczególnie dla samych zainteresowanych. Słynni zdobywcy biegunów sprzed 100 i więcej lat, nie odnieśliby sukcesów gdyby nie kobiety, które czuwały i wspierały wszystkie ich ekspedycje. Niestety, historia wymazała z pamięci te bohaterki drugiego planu. W końcu jednak znalazła się osoba, która postanowiła przywrócić je światu. Kari Herbert, córka polarnika – Wally'ego Herberta – spędziła w Arktyce kilka lat. Miała szanse żyć wśród miejscowych, poznawać ich kulturę i obserwować zmagania człowieka z wrogim, wręcz nieludzkim klimatem. Historie o polarnikach i wielkich odkrywcach towarzyszyły jej od dzieciństwa.

Po latach, już jako dorosła kobieta, postanowiła napisać książkę poświęconą żonom najbardziej znanych polarników. Historie przez nią przedstawione zaczynają się w połowie XIX wieku, gdy podróże polarne zaczęły stawać się coraz bardziej popularne, intratne i jednocześnie przynosiły dozgonną sławę. To właśnie wtedy kandydatów na zdobywców obu biegunów było najwięcej. Kari Herbert pisze o swoich bohaterkach, że były niezwykłymi postaciami, indywidualistkami, ponadprzeciętnymi kobietami. Jeżeli ich niezwykłość polegała na tym, że były żonami najbardziej znanych badaczy i zdobywców biegunów polarnych to faktycznie nie każda kobieta w historii może pochwalić się takim „osiągnięciem”. Mój sarkazm nie bierze się z niczego. Po lekturze książki Herbert nie dostrzegłam niestety oryginalności tych kobiet. Nie zauważyłam, żeby wyprzedzały epokę, w której żyły. A żyły tak, jak pozwalały na to ówczesne konwenanse. Europejska kobieta u schyłku XIX w. i na początku XX w. (bo w tym właśnie czasie żyły w większości bohaterki „Żon polarników”) miała jasno wyznaczoną rolę – być żoną i matką. Tolerowano już kobiety poetki, malarki i rzeźbiarki, nie widziano ich jednak jeszcze na uniwersytetach, w parlamentach, czy przy urnach wyborczych. Odkrywanie świata tym bardziej zarezerwowane było dla mężczyzn, a bardziej „męskim” zajęciem była już chyba tylko wojna.

Żony polarników idealnie wpisały się w schemat dziewiętnastowiecznych dam. Jeśli dysponowały własnym majątkiem miały możliwość częściowej emancypacji i życia według własnego „widzimisię” – ale i tak utrzymanym w pewnych stałych ramach. Większość z nich zależna była jednak od finansów mężów, przeznaczanych zresztą głównie na kolejne ekspedycje. Wszystkie żyły w samotności, skupiając się na wychowaniu dzieci. Niektóre, jak Jo Peary i Marie Herbert, decydowały się towarzyszyć przez jakiś czas swoim partnerom w wyprawach. Jedynie bogata Jane Franklin mogła pozwolić sobie na podróże po świecie.

REKLAMA

Mężczyźni zwykle pochłonięci byli albo przygotowaniami do wypraw, albo samymi wyprawami, albo, jeśli po latach wracali z Arktyki, prowadzeniem wykładów. Te ostatnie było oczywiście o wyprawach – a to wiązało się z wielomiesięcznymi podróżami po Europie i Stanach Zjednoczonych. W zasadzie więc byli wciąż nieobecni w życiu swych rodzin. W międzyczasie płodzili kolejne dzieci, żeby wkrótce znów wyruszyć w świat, bo, wiadomo, wychowywanie pociech to nieodpowiednie zajęcie dla prawdziwych mężczyzn. Żony rzadko towarzyszyły im w podróżach, bo wówczas najczęściej były już w kolejnych ciążach. Przydawały się za to kiedy potrzebna była pomoc finansowa lub ratunkowa. Wtedy były najwytrwalszymi orędowniczkami. Sprawdzały się w chwilach zwątpienia w powodzenie wyprawy lub w sytuacjach wymagających walki o dobre imię męża. Tego nie można powiedzieć o ich współmałżonkach, którzy jeśli już wracali z wieloletnich podróży, to na ogół byli całkowicie nieprzystosowani do życia. Lekarstwem na zwykłe, codzienne problemy takie, jak np. choroba żony, był najczęściej romans lub kolejna podróż towarzyska po Europie.

Dla autorki oczywistością było to, że polarnicy zakładali rodziny. Mnie jednak zastanawia dlaczego skazywali na samotność, często również życie w biedzie i długach, te „skarbeńki”, „maleństwa” i „ślicznookie”, jak zwykli pisać do swoich żon w listach. Naiwna wydaje się być metafora o kobietach jako latarniach morskich – wyznaczających i prowadzących do celu. Na pewno dla niektórych z nich bycie żoną słynnego polarnika otwierało nowe możliwości – gdyby nie arktyczne przygody męża, ani Jo Peary, ani Kate Scott nie wyruszyłyby w tak dalekie podróże. Niektóre utożsamiały się z sukcesami mężów i nie wyobrażały sobie porażki. Dla Kate Scott jej mąż był wartością tylko wtedy kiedy dokonywał wielkich rzeczy, nawet kosztem życia – Musisz dotrzeć na biegun. Po co cała energia włożona w to przedsięwzięcie, jeśli nie można osiągnąć takiego drobiazgu? - pytała w liście do męża, równie obsesyjnie jak on pochłonięta marzeniami o sławie. Jo Peary nigdy nie zamieszkałaby w inuickiej wiosce gdzieś na dalekiej Północy. Takie szanse miała Marie Herbert, matka autorki, ale mowa już o zupełnie innych czasach.

Zresztą powód dla którego Kari umieściła wśród pozostałych kobiet własną matkę też jest zastanawiający. Cały czas ma się wrażenie, że książka powstała głównie po to, żeby upamiętnić całkowicie cudowną parę jaką byli rodzice Kari Herbert. Wydaje się, że sześć pozostałych historii o zdecydowanie mniej idealnych małżeństwach, miało być tłem dla opowiedzenia historii Marie i Wally’ego Herbertów – osób o niezliczonych zaletach i pozbawionych wad. Ten hymn pochwalny połączony z nudnawą opowieścią o fascynacji medytacją i historiami o duchowych „uzdrawiających wyprawach” wydaje mi się być dość słabo zakamuflowaną, pozbawioną obiektywizmu laurką ku czci ukochanych rodziców. Jest to fakt, który razi i nie bardzo mieści się w konwencji dokumentu do czego zapewne aspiruje książka Herbert.

Myślę, że gdyby tematem zajęła się osoba bezstronna, bez bagażu emocjonalnego i z większą dozą obiektywizmu, ta książka mogłaby być nie tylko zbiorem opowieści o żonach polarników, ale przede wszystkim naprawdę ciekawą historią kobiet.

Redakcja: Michał Przeperski

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Anna Augustowska
Absolwentka judaistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Obecnie studentka Instytutu Historycznego na Uniwersytecie Warszawskim. Interesuje się szeroko pojmowaną kulturą jidysz oraz herstorią. Z urodzenia lublinianka, z sentymentu krakowianka, a z zamiłowania warszawianka. Feministka.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone