Nicolas Werth – „Wyspa kanibali” – recenzja i ocena

opublikowano: 2011-11-06 11:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Tradycja książek poświęconych nieznanym zbrodniom komunistycznym jest długa. W nią właśnie wpisuje się kolejne dzieło Nicolasa Wertha. W „Wyspie kanibali” zajmuje się on mrocznym fragmentem epoki stalinizmu w ZSRR – deportacjami na Syberię w okolicach roku 1933.
REKLAMA
Nicolas Werth
Wyspa kanibali. 1933. Deportacja i śmierć na Syberii
cena:
39,90 zł
Wydawca:
Znak
Tłumaczenie:
Marta Szafrańska-Brandt
Rok wydania:
2011
Liczba stron:
291
Format:
140x205 mm
ISBN:
978-83-240-1624-2

Autor książki, Nicolas Werth, to francuski historyk i sowietolog – w Polsce znany m.in. z współautorstwa głośnej „Czarnej księgi komunizmu”, gdzie napisał pierwszą część, poświęconą terrorowi w Związku Radzieckim od rewolucji październikowej do zmierzchu stalinizmu.

Werth, posiadający zarówno zdolności syntetyczne, jak i analityczne, rozpoczyna opis ówczesnej sytuacji w Związku Sowieckim od zarysowania kontekstu historycznego. Oto ówczesne państwo komunistyczne, po pokonaniu wrogów zewnętrznych, przechodzi okres forsownej industrializacji i urbanizacji pod czujnym okiem Józefa Stalina i jego policji politycznej NKWD. Populacja miast w radzieckim imperium zaczyna szybko rosnąć, a do licznych centrów, z Moskwą i Leningradem na czele ściągają rzesze ludzi szukających pracy i jedzenia. Jednocześnie kontynuowana jest walka z kułakami, chłopskimi posiadaczami i właścicielami gospodarstw, którzy decyzją władz i propagandy radzieckiej zostali ogłoszeni wrogami ludu, z chwilą zakończenia wolnorynkowej polityki NEP-u w 1929 roku.

Procesy urbanizacji i industrializacji w Związku Sowieckim, przeprowadzane siłą przez komunistyczne władze, spowodowały także napływ do miast wielu ludzi z marginesu społecznego. Włóczędzy, żebracy, pospolici kryminaliści, bezrobotni, a także ukrywający się i pozbawieni dóbr „kułacy” stali się w oczach partii „niebezpiecznym elementem zdeklasowanym”, nie nadającym się do pracy lub uchylającym się od niej. W trosce o zachowanie nowego, socjalistycznego ładu społecznego, podjęto szeroko zakrojony program deportacji wszystkich wspomnianych „zdeklasowanych elementów”, a jego podstawy opracował jeszcze w 1926 roku ówczesny szef policji politycznej Feliks Dzierżyński. Dodatkową przesłanką wzmacniającą determinację funkcjonariuszy partyjnych i władz, oprócz ideologicznych względów „oczyszczenia społeczeństwa socjalistycznego”, był powód pragmatyczny. Otóż więzienia w Związku Sowieckim w 1933 roku stały się zupełnie przepełnione i poważnym problemem stało się utrzymywanie elementarnego porządku w tych placówkach.

Jako miejsca zesłania wybrano przede wszystkim obszar Syberii Zachodniej. Ponieważ operacja przeniesienia dwóch milionów ludzi w głąb Syberii była skomplikowanym zadaniem logistycznym, zakładano utworzenie obozów przejściowych m.in. w Tomsku, skąd zesłańcy, pod okiem strażników, mieli udawać się dalej, w obszary niezurbanizowane. Ten plan deportacji utrudniony był przez fakt mniejszej kontroli władz sowieckich nad tym terenem. Grasowały tam bandy stawiające opór nielicznym lokalnym policjantom i funkcjonariuszom partii. Dla przykładu można podać, że w Nowokuźniecku, mieście liczącym wówczas ok. 170 tys. osób, pracowało zaledwie 40 policjantów. Stąd Werth również nazywa ówczesną sowiecką Syberię swoistym „dzikim wschodem”, na którym społeczeństwo radzieckie funkcjonowało w swoistych pół-anarchicznych realiach, możliwych dzięki ciężkim warunkom naturalnym, jak i mniejszej kontroli aparatu partyjnego.

REKLAMA

Zesłańcem i „elementem zdeklasowanym” na początku lat trzydziestych w Związku Sowieckim mógł w gruncie rzeczy zostać każdy. W transportach znajdowali się nie tylko kryminaliści czy włóczędzy. Nierzadko można było tam odnaleźć np. członków partii, którzy zawinili brakiem posiadania legitymacji w momencie kontroli przez policję, ludzie, którzy znaleźli się na targowisku miejskim w chwili chaotycznej łapanki, a nawet niepełnosprawnych (Werth odnotowuje przypadek niewidomego zesłańca) i ludzi starych, którym trudniej było się ukryć przed władzą i udowodnić „przydatność” dla społeczeństwa socjalistycznego.

Władze centralne wymagały od władz lokalnych przeprowadzania deportacji, przy jednoczesnym zapewnieniu jedynie niezwykle skromnych środków dla wykonania tego zadania. Udostępniano jedynie niewielkie ilości narzędzi dla przyszłych „wiosek pracy” (na przykład jedną siekierę na pięć rodzin), stare i gorszej sprawności konie czy symboliczne ilości medykamentów. Nawet niektórzy lokalni funkcjonariusze w terenie syberyjskim posiadali wątpliwości w obliczu tak skrajnych warunków operacyjnych, o czym świadczy poniższy fragment rozmowy: „Towarzyszu Szpiek, nic nie rozumiecie z polityki naszego państwa; naprawdę myślicie, że te elementy przysłano tutaj, żeby je reedukować? Nie, towarzyszu, musimy kombinować tak, żeby do wiosny wszyscy pozdychali, nawet jeśli wymaga to od nas pewnej przebiegłości: trzeba ich zaopatrzyć w odzież tak, żeby zdążyli jeszcze zwalić trochę drzew, zanim zdechną. Sami widzicie, w jakim stanie ich się nam przysyła; wysadzają ich na brzegu rzeki obdartych, gołych – gdyby państwo naprawdę chciało ich reedukować, ubierałoby ich bez naszej pomocy!” – były to słowa sekretarza komitetu obwodowego partii w Aleksandrowskoje. Znamienne jest, że obóz dla tej grupy deportowanych urządzano w „bezpiecznej” odległości 170 km od tego syberyjskiego miasteczka.

REKLAMA

Drastycznym momentem powyższych deportacji w roku 1933 stała się sprawa tak zwanej wyspy Nazino, ulokowanej geograficznie 800 kilometrów na północ od Tomska, we wspomnianym wcześniej obwodzie aleksandrowskim. W to miejsce zesłano w kilku falach grupę około 6 tys. zesłańców, wśród których wymieszano kryminalistów z ludźmi w większości zupełnie niewinnymi. Pozostawiono ich tam w ekstremalnych warunkach, ze skąpymi racjami żywności i bez wystarczającej ilości narzędzi do pracy oraz bez możliwości opuszczenia wyspy. Jedynym częściowo dostępnym tam pokarmem była mąka, której jednak przeważnie nie można było wypiekać z powodu niedostępności i nieliczności sprawnych pieców. W tych skrajnych warunkach doszło do tytułowych aktów kanibalizmu: zjadano zarówno zwłoki osób już zmarłych z wycieńczenia, jak i polowano na osoby, które następnie w celu spożycia zabijano lub okaleczano. Na powtarzające się akty kanibalizmu nie przewidziano nawet w sowieckim kodeksie karnym paragrafu, stąd początkowo często wypuszczano osoby, które przyłapano na tym strasznym czynie. W końcu jednak spowodowały one, ze znacznym opóźnieniem, pewne „otrzeźwienie” struktur aparatu partyjnego zajmujących się deportacjami. Do tego czasu zdążyło jednak umrzeć blisko dwie trzecie kontyngentu zesłanych na wyspę Nazino. Sprawa doszła jednak, na skutek raportu lokalnego funkcjonariusza, do uszu samego Stalina, który zarządził komisyjną kontrolę terenu.

REKLAMA

Omawiana pozycja nie jest niestety pozbawiona wad. Przede wszystkim mylący nieco jest sam tytuł pracy: akty kanibalizmu i drastycznych zachowań wśród deportowanych zajmują jedynie kilkanaście stron w piątym rozdziale książki. Czytelnik, który chciałby, z pewną ambiwalentną fascynacją, przeczytać o tych wynaturzeniach, będzie nieco rozczarowany. Zdecydowana większość książki to bowiem nie turpistyczne relacje, ale opis działania sowieckiej machiny urzędniczej, policyjnej i partyjnej, która próbowała przeprowadzić ogromny plan przesiedlenia elementów zdeklasowanych na początku lat trzydziestych. Plan zakończony ostatecznie fiaskiem, gdyż deportowano o wiele mniej osób, niż to na początku zakładano, a ponadto nie osiągnięto zamierzonych zysków ekonomicznych z eksploatacji dóbr naturalnych w tworzonych „wioskach pracy”. Jest to więc pozycja omawiająca przede wszystkim złożoną, zawiłą i pozostającą w stanie permanentnego bałaganu inżynierię społeczną w ówczesnym Związku Sowieckim. Natomiast studium antropologiczne, pokazujące upadek moralno-fizyczny ludzi zajmuje tylko fragment tej pracy.

Inną poważną wadą książki jest zupełny brak ilustracji. Autor w kilku miejscach opisuje poszczególne sylwetki deportowanych, wzmiankując o zdjęciach, do których dotarł, badając dostępne źródła i dokumentację. Tymczasem czytelnik nie znajdzie w książce przywołanych przez autora zdjęć, a zamiast tego musi się zadowolić opisami. Jeszcze większym uchybieniem jest brak jakichkolwiek map – czytelnik musi na własną rękę, sięgając do własnych atlasów lub Internetu, zapoznawać się z położeniem opisywanych licznych miejscowości i miast na Syberii. Szkoda także, że nie pokuszono się o opracowanie kilku tabelek, w których można by w przejrzysty sposób porównać liczby ofiar w poszczególnych latach i miejscach omawianych przez autora.

Te wady powodują, iż muszę obniżyć końcową ocenę książki. Spełnia ona kryteria poważnej pracy historycznej dzięki bogatym przypisom i źródłom, jednocześnie może jednak zniechęcić czytelnika nastawionego na popularne i atrakcyjne przedstawienie tematu deportacji na Syberię w latach trzydziestych ubiegłego wieku.

Redakcja: Michał Przeperski

Korekta: Justyna Piątek

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Juliusz Iwanicki
Doktor nauk humanistycznych. Absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza i Akademii Artes Liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Studiował MISH, filozofię i historię. Autor książek i artykułów z obszaru religioznawstwa, historii filozofii (głównie nowożytnej), myśli społecznej (głównie w PRL) i kulturoznawstwa. Adiunkt na UAM w Poznaniu. W wolnych chwilach czytelnik literatury faktu i współczesnej beletrystyki. Jeszcze rzadziej hobbysta gier planszowych i karcianych. Lubi podróżować do krajów południowej Europy.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone