Niewłaściwi adresaci, czyli dlaczego list otwarty Rafała Ziemkiewicza nic nie da

opublikowano: 2014-08-28 12:25
wolna licencja
poleć artykuł:
O zastosowaniu historyków w praktyce, świadomości historycznej w popkulturze oraz skromności pyszałków. I o Ice Bucket Challenge.
REKLAMA

Przeczytaj polemikę Sebastiana Adamkiewicza Problemy szersze, czyli dlaczego tekst Przemysława Mrówki nic nie da

Zbliża się 1 września. Nie będę obrażał Państwa inteligencji pisząc, co to za data, wszak to wszyscy wiemy. II wojna światowa i okres po niej to najmocniej zakorzeniony w świadomości Polaków wycinek historii. Nie ma w tym nic dziwnego, w końcu to właśnie wpływ ostatnich 75 lat jest najbardziej widoczny w otaczającym nas świecie. Jest więc zupełnie naturalne, że okres ten będzie ciągle obecny w kulturze i świadomości. I tak faktycznie jest: gdzie nie spojrzeć znajdujemy fragmenty najnowszej historii. Od nazw ulic poczynając, poprzez sejmowe rezolucje, powieści, gry komputerowe, na utworach zespołu „Sabaton” kończąc. O popularności historii może świadczyć także rozkwit dodatków historycznych, które pojawiły się przy większości polskich czasopism, a które całkiem nieźle się sprzedają. Można bez zwykłej przesady stwierdzić, że Polacy są świadomi swojej historii.

No i co?

No i nic. Bo bycie świadomym czegoś jeszcze nie oznacza zrozumienia. A zrozumienie: wyciągnięcia wniosków. W związku z czym całą naszą świadomością historyczną można, mówiąc Zagłobą, buty sobie wysmarować. Znaną maksymę mówiącą, że nieznający historii są skazani na jej powtarzanie, wielu moich bardziej cynicznie usposobionych znajomych opowiada, dodając „a ci znający historię są skazani na bezsilne patrzenie, jak się ona powtarza”.

Bodźcem do napisania tych gorzkich słów jest list, który Rafał Ziemkiewicz wysłał do posłów na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej. Do listu dołączony był zarazem egzemplarz jego najnowszej książki, noszącej tytuł „Jakie piękne samobójstwo”. Pozycja ta miała dla adresatów stanowić bodziec do rozpoczęcia debaty na temat przyczyn II wojny światowej, ich powtarzalności oraz tego, jak w przyszłości uniknąć katastrofy na miarę ostatniego światowego konfliktu zbrojnego. W tym momencie nasuwają się trzy wnioski:

  1. Rafał Ziemkiewicz wymyślił szalenie skuteczny sposób reklamowania swej książki, skoro ja również w tej chwili o niej piszę.
  2. Zarówno ja, jak i reszta historyków, możemy tylko zzielenieć z zazdrości o pewność siebie autora „Polactwa” i „Pieprzonego losu kataryniarza”, który bez skrępowania jest w stanie wysłać swoją książkę i określić ją jako punkt wyjścia do dyskusji nad przyszłością Polski. I proszę mnie źle nie zrozumieć: w moich słowach nie ma ani cienia sarkazmu. My, wychowankowie Klio, powinniśmy w końcu również wyjść z naszej wieży z kości słoniowej i również zacząć traktować swoją pracę jako wartościową dla debaty nad przyszłością państwa. Do tego zagadnienia jeszcze wrócimy.
  3. Rafał Ziemkiewicz prawidłowo zdiagnozował problem, ale do leczenia zabrał się od tak niewłaściwej strony, że aż trudno uwierzyć, by serio liczył na jakiś efekt.
REKLAMA

Kwestii marketingowych nie ma chyba co roztrząsać, jasne jest, że jednym z celów jego akcji jest reklama. I nie widzę w tym zupełnie nic nagannego – jest to w sumie casus powszechnej teraz w Internecie akcji Ice Bucket Challenge, polegającej na wylaniu na siebie kubła lodowatej wody. Obie akcje mają w swoim zamierzeniu zwrócić uwagę ludzi na pewien problem i obie są zarazem tak sprytnie pomyślane, by przy okazji podbić popularność ludzi biorących w niej udział.

Kwestię drugą pozwolę sobie zostawić na koniec, zawadzę jeszcze o trzecią. Zwrócenie się z wezwaniem do zatroszczenie się o losy Ojczyzny do osób, co do których troski o tenże los sam autor nie ma złudzeń, jest w najlepszym razie rozkoszną naiwnością. Nie będzie chyba dla nikogo szokiem informacja, iż w ciągu ostatnich lat nasi rządzący nie wykazywali żadnej woli wyciągnięcia wniosków z doświadczeń lat minionych, trudno więc oczekiwać, by raptem zmienili diametralnie swoje nastawienie. Na pewno nie pod wpływem przeczytania listu od jakiegoś redaktora.

Pozostaje kwestia druga, najważniejsza. Tym razem oberwie się nam, historykom.

W gmachu Instytutu Historycznego UW, jak również wśród naszych znakomitych kolegów z innych uczelni, zwykło się mawiać, że historia jest nauczycielką życia, co, jak większość mądrych maksym, lepiej brzmi po łacinie. I to jest mit, proszę szanownych państwa, którym karmimy się z lubością. Chcemy wierzyć, że uczone tomy, którymi zapełniamy półki bibliotek, staną się źródłem wiedzy dla zwykłych ludzi. W naszych snach widzimy długie kolejki chętnych do zapoznania się z naszymi odkryciami i badaniami. Tymczasem wszystkie te piękne inkunabuły za grosze wydane w uczelnianych drukarniach są ważne tylko dla nas nawzajem i niewielkiego grona fascynatów spoza uczelnianych murów. Zwykły, szary zjadacz chleba korzysta zaś z naszej pracy tyle, co ryba z roweru.

Gmach Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego (fot. Kowal-stefan, domena publiczna)

Historia ma potencjał do tego, by być nauczycielką życia. Nie da wprawdzie odpowiedzi na pytanie o przyszłe wydarzenia, jest jednak pełna wskazówek, z których można korzystać garściami. Pewne wzorce się powtarzają: Wielka Brytania zawsze dąży do zachowania równowagi na kontynencie przy najmniejszym możliwym zaangażowaniu, Rosja zawsze dąży do ekspansji w Europie i na Bliskim Wschodzie, Izrael zawsze jest atakowany przez państwa arabskie i vice versa. Mówimy tu o kwestiach globalnych, ale można szukać także podobieństw na szczeblach niższych i też je znajdziemy. Przy czym szukać można długo i wytrwale, efekt zaś będzie mizerny, bo znakomita większość tej nauki schowana w tomiszczach, których lektura jest równie fascynująca, co obserwowanie schnącej farby.

REKLAMA

Pisanie takich pozycji ma oczywiści głęboki sens. Dla historyków są one niezbędne, potrzebujemy bowiem informacji, których popularyzacja jest bezprzedmiotowa. Niewiele osób wyciągnie jakąkolwiek naukę lub przyjemność z lektury prac o strukturze demograficznej XVI-wiecznej Małopolski, zalet i wad Armii Nowego Wzoru lub warunków uprawy zboża w Mezopotamii. Dla nas takie pozycje są kluczowe, zaś zawarte w nich wyniki badań służą nam do dalszej pracy. Jednak niehistoryk prawdopodobnie nawet nie zerknie na nie. A nie mamy mu do zaoferowania nic innego.

Muza historii, Klio (fot. Marie-Lan Nguyen, domena publiczna)

Debatę i świadomość historyczną kształtują w efekcie pozycje, od których się ze wstrętem odżegnujemy. Strawne pisarstwo historyczne z wyższością określamy jako popularyzację, zostawiając ja w rękach osób mających o historii o wiele mniejsze pojęcie a potem z wysokości naszych katedr wytykając błędy i niedociągnięcia. Na koniec zaś dziwimy się, że nikt nie korzysta z naszego dorobku, który, choć niepodważalny, do rozpowszechniania się niezbyt nadaje. Powstają więc gry, książki i filmy kształtujące świadomość historyczna naszych współobywateli, ta świadomość zaś z faktyczną historią nie ma wiele wspólnego. A na koniec zaś niehistorycy biorą tyle, co z tej historii zostało i liczą na to, że wyciągną jakieś wnioski…

Naukowcy chorują na sprzeczny syndrom skromnego pyszałka. Z jednej strony uważamy się za autorytety w swoich dziedzinach i zazdrośnie strzeżemy swych domen, gotowi wyśmiać każdy błąd popełniony przez pisarzy, reżyserów i programistów, z drugiej zaś kornie posypujemy głowy popiołem, lękając się ferowania wyroków, oceniania i wyciągania wniosków. Dumni jesteśmy z tego, że posiadamy klucz do nauczenia ludzi życia, zaś ten klucz schowaliśmy pod poduszkę, w którą wtuleni śnimy o czerpiących z naszej mądrości masach. Aż tu raptem pojawia się Ziemkiewicz, wyważając kopniakiem drzwi do naszej domeny i obwieszczając, że oto napisał książkę celem rozpoczęcia debaty o historii i wyciągnięcia wniosków z przeszłości celem zmiany przyszłości. W pierwszej reakcji krew się we mnie zagotowała, jak i w żyłach wielu innych historyków. Dlaczego ten pisarz, ba, rolnik, według swych własnych deklaracji, bierze się za coś, do czego nie ma wykształcenia? Ale już w następnej chwili przyszła boleśnie oczywista odpowiedź: bierze się za to, bo nikt z nas się nie wziął.

REKLAMA

Zatopieni w swych datach, wydarzeniach i źródłach historycy nie reagujemy na zmieniający się świat wokół nas. Z rzadka tylko, jak na przykład w przypadku książek Grossa, dajemy się wyciągnąć do tablicy, poza tym pozostajemy poza nurtem debaty o historii, licząc na to, że ktoś w pewnym momencie skorzysta z naszych książek. Sami zaś prawie nie wykazujemy inicjatywy i wycofujemy się z powrotem do naszych murów tak szybko, jak to możliwe. Bardzo dobrze pokazuje to przykład dokumentu „Towarzysz Generał”. Abstrahując od tuzinów zarzutów o ahistoryczność i manipulacje, jakie pojawiły się w momencie, kiedy film zaczął zdobywać popularność, przyjrzyjmy się samej emisji. Składała się ona z dwóch części: najpierw sprawnie, nowocześnie i dynamicznie zrealizowany przez Grzegorza Brauna film, później zaś „Postscriptum”: dyskusja moderowana przez wspomnianego Rafała Ziemkiewicza. W filmie przytoczone były wypowiedzi kilku historyków, które nakręcono, gdy opowiadali o wydarzeniach opisywanych w filmie. Kto zaś uczestniczył w dyskusji uzupełniającej film? Dziennikarze.

Jest to w sumie najlepsza ilustracja problemu, o którym piszę. Możemy bez specjalnego problemu o czymś opowiedzieć, ale wzięci udziału w dyskusji już będzie wyzwaniem. Nieważne jest, czy historycy nie zostali zaproszeni, czy zaproszenie odrzucili. Jeśli odrzucili, świadomie zrezygnowali z możliwości włączenia się w dyskusję, uczynienia historii żywą i dynamiczną. Jeśli nie dostali, to świadczy to o całkowitym pominięciu naukowców w debacie, do czego sami konsekwentnym milczeniem doprowadzili. Pojawia się więc pytanie, czy list Rafała Ziemkiewicza, skierowany do posłów i nawołujący do rozpoczęcia debaty, ma w ogóle jakiś sens. Odpowiedź brzmi: niewielki, dopóki nie zmusi się nas do wylezienia z naszej wieży z kości słoniowej, zabrania udziału w dyskusji i kształtowaniu świadomości historycznej. Społeczeństwo nie jest niechętne historii. Przeczą temu tuziny książek, gier, seriali, filmów, artykułów i utworów muzycznych. Musimy więc tylko przestać przylepiać sobie nawzajem łatki „popularyzatorów” i wierzyć w slogany historia magistra vitae est, a następnie włączyć się w debatę o naszej własnej branży, z której sami się wyrugowaliśmy. Nie czekać, aż za nas zrobią to dziennikarze, a potem zarzucać im, że nie mają kwalifikacji.

Czas, by historycy prócz swoich badań zajęli się także przedstawianiem historii zwykłym ludziom i pokazywaniem, jakie wnioski możemy wyciągnąć z doświadczeń minionych lat. Czas wrócić do gry, bracia i siostry w historii. Bo jak na razie przerżnęliśmy z kretesem.

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.

Redakcja: Tomasz Leszkowicz

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Przemysław Mrówka
Absolwent Instytut Historycznego UW, były członek zarządu Koła Naukowego Historyków Wojskowości. Zajmuje się głównie historią wojskowości i drugiej połowy XX wieku, publikował, m. in. w „Gońcu Wolności”, „Uważam Rze Historia” i „Teologii Politycznej”. Były redaktor naczelny portalu Histmag.org. Miłośnik niezdrowego trybu życia.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone