Wildstein trafia Kulą w płot

opublikowano: 2013-08-12 06:30
wolna licencja
poleć artykuł:
Znany publicysta Bronisław Wildstein w sierpniowym numerze miesięcznika „Historia. Do rzeczy” zarzuca profesorowi Marcinowi Kuli, wybitnemu badaczowi dziejów nowożytnych i najnowszych, przede wszystkim Polski oraz Ameryki Południowej, „bezczelną manipulację”.
REKLAMA

Chodzi o fragment wypowiedzi Kuli zawarty w wywiadzie udzielonym „Dziennikowi – Gazecie Prawnej”. Wyjęty przez Wildsteina z kontekstu, brzmi on tak:

Dziś głosimy, że cały naród był przeciwko komunizmowi. Jakby to powiedzieć… Za Gierka moc narodu, 3,5 mln dorosłych, była w PZPR. Jeżeli odliczyć niemowlęta i rolników (ich nie rekrutowano), to okaże się, że większość była z partią. Ludzie chcieli mieć lepszą pracę, wsadzić dziecko na studia, nie mieć kłopotów. Ja to wszystko rozumiem. Ale niech mi nie opowiadają bzdur, że przez 45 lat PRL wszyscy dzień i noc walczyli z komunizmem.

Oburzony Wildstein w tekście „Bzdury profesora Kuli” wylicza nieścisłości dotyczące danych liczbowych, wdając się w dość skomplikowane wyliczenia oraz zarzuca Kuli, że nie odróżnia niechęci od aktywnej walki. Dochodzi nawet do wniosku, że ludzie zapisywali się do partii właśnie dlatego, że tak bardzo panującego wówczas ustroju nie lubili. Pisze również wreszcie, że dopiero w wolnej Polsce, czyli III RP, zaczęto relatywizować zło w PRL i stosunek do niego Polaków. Swój felieton Wildstein puentuje następująco:

Elity III RP swoje kariery rozpoczynały w PRL i dziś robią wszystko, aby swoimi onegdajszymi uwikłaniami podzielić się z ogółem Polaków. Ich opiniotwórcza przewaga powoduje, że nie liczą się ani z faktami, ani ze zdrowym rozsądkiem. Przykład Marcina Kuli jest wymowny.

Trudno nie odnieść się do tych słów.

Bronisław Wildstein (fot. Andrzej Barabasz (Chepry); Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

Niechęć do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, o której pisze Bronisław Wildstein jest pojęciem śliskim, które w gruncie rzeczy znaczy wiele i niewiele. Trudno wszak o konkretne dane liczbowe, za pomocą których moglibyśmy określić ilu obywateli Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej darzyło partię niechęcią, ilu sympatią, a ilu miało do niej stosunek chłodny i obojętny, akceptując ją jednak jako nieodłączną część rzeczywistości. Nastroje nad Wisłą w latach 1945-1989 zmieniały się przecież częściej niż ceny w sklepach.

Czy członków partii było 3 mln czy też 3,5 mln nie ma moim zdaniem większego znaczenia. Dobrze jest oczywiście dysponować dokładnymi danymi i mieć je zawsze pod ręką. Jednak różnica wskazana przez Wildsteina nie wpływa na sens wypowiedzi Marcina Kuli. Jeżeli zdaniem Wildsteina jest to dowód „nie liczenia się z faktami” to niestety tym razem swą krytyką trafia… kulą w płot. Wildstein nie informuje swoich czytelników skąd wziął wyrwane – przecież z jakiegoś kontekstu! – zdania, więc warto zaznaczyć, że wypowiedź Kuli pochodzi z wywiadu na bardzo szeroki temat. Jest nim, nota bene, rola pychy w interpretacji polskiej historii.

REKLAMA

Mniejsza jednak o liczby, bo nie one są tu najważniejsze. To przecież nie akces do PZPR oznaczał poparcie dla systemu, choć wysoka liczba towarzyszy bez wątpienia wskazuje na istnienie licznej grupy beneficjentów ustroju. W pewnych środowiskach, grupach zawodowych, przynależność partyjna pomagała w robieniu karier. Nie zawsze miała jednak zasadnicze znaczenie. Można tu wspomnieć o sytuacjach, gdy jeden członek wieloosobowej rodziny był w PZPR, dzięki czemu mógł uzyskać silną pozycję w strukturze swojego zakładu pracy, a co za tym idzie, w wymierny sposób „zadbać” o swoich bliskich. W takich rodzinach nastroje „niechęci do systemu” na pewno nie były rozpowszechnione.

Najciemniejsze strony PRL nie każdego musiały obchodzić. Nie sądzę by grabarza czy murarza w „Polsce powiatowej” specjalnie obchodziły protesty studentów w marcu 1968. Tragiczne morderstwa opozycjonistów i księży w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych bez wątpienia w naturalny sposób oburzały ludzi. Były to jednak emocje, które z czasem opadały. Dlatego też niejednokrotnie w mniejszym stopniu wpływały one na oceny polityki komunistycznego państwa niż np. zasobność kieszeni. Podobnie, nie każdy miał potrzebę wyjazdu na Zachód.

Trudno mieć wątpliwości co do tego, że w latach PRL niemal każdy oglądając jakiś nowy film amerykański czy francuski zazdrościł Zachodowi i marzył, aby nad Wisłą było podobnie. Ale czy świadomość, że parę tysięcy kilometrów dalej istnieje inny świat, w którym ludzie żyją inaczej, rodziła niechęć do PRL? Jeśli tak, to w większości była to niechęć nietrwała, którą codzienność z czasem zamieniała w zwyczajną obojętność. Tak jak dziś: wiele osób (nie bez racji) narzeka na wysokie bezrobocie, drożyznę czy nieprzyjazne urzędy. Ale niechby nawet skarżyło się na to siedemdziesiąt procent obywateli, to nie określimy ich przecież wrogami III RP! My, Polacy zawsze na coś narzekamy, bo i jak żyć bez tego?

REKLAMA

Dziesięć milionów członków „Solidarności” w 1980 roku, o których pisze Wildstein, z trudem daje się porównać z liczbą członków PZPR. Powiedzmy, że około dziewięćdziesiąt procent członków dziesięciomilionowej „Solidarności” z lat 1980-1981 to właśnie ci „niechętni”, a kilkaset tysięcy bohaterów, którzy pozostali w niej mimo wszystko i ponownie zasilili jej szeregi pod koniec lat osiemdziesiątych, rzeczywiście byli realnymi wrogami systemu, którym winni jesteśmy dozgonny szacunek i wdzięczność. Jednak posierpniowa euforia wokół „S” i liczne akcesy to piękny (jak też mitotwórczy) epizod PRL, natomiast pierwsza część hasła „Naród z partią. Partia z narodem” w dużej mierze realizowała się przez cały okres trwania PRL. Nie jest to powód do dumy. O tym jednak świadczy codzienność minionej epoki, o której rzadko przypominają sobie historycy, nie mówiąc już o dziennikarzach, którzy nierzadko poza polityką nie dostrzegają innych problemów. Bez zrozumienia codzienności PRL nie zrozumiemy jednak tych czasów. Sprowadzimy natomiast dyskusję do przerzucania się liczbami, licytując się nazwiskami bohaterów opozycji, żonglując datami wielkich protestów, dla draki ujawniając co jakiś czas jakiegoś agenta Służby Bezpieczeństwa.

Edward Gierek w czasie wizyty w PGR-ze w Rząśniku. To właśnie pod koniec lat siedemdziesiątych PZPR osiągnęło szczyt swojej liczebności

Marcin Kula od lat z powodzeniem i przy licznym współudziale swoich uczniów prowadzi badania nad życiem codziennym okresu PRL. Prace, które dzięki niemu pojawiły się w księgarniach i na półkach bibliotek należą do tych, które w najszerszym stopniu pozwalają nam zrozumieć minione „ani dobre, ani mądre, ani piękne,… ale skomplikowane” czasy PRL.

REKLAMA

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Bronisława Wildsteina napędza niechęć czy wrogość wobec komunistycznego państwa, jakim przede wszystkim była dla niego PRL. Znając jego biografię trudno odmówić mu prawa do takiej perspektywy. Bez wahania można zaliczyć go do grona bohaterów opozycji demokratycznej w PRL. Szkoda jednak, że nie jest on w stanie przyjąć do wiadomości, że zawodowy historyk ma obowiązek dążyć do obiektywizmu. Jeszcze bardziej przykrą sprawą jest to, że nie potrafi uwierzyć, że oceny fachowego historyka powstają w oparciu nie tylko o własną pamięć i prywatne doświadczenia, ale przede wszystkim o badania naukowe. Emocjonalne zaangażowanie do którego prawo ma publicysta Wildstein powinno być obce historykowi. Celem historyka jest bowiem nie tylko ustalenie faktów, ale też ich zrozumienie.

Tekst zatytułowany „Bzdury profesora Kuli” jest dowodem smutnej arogancji wobec której trudno przejść obojętnie. Sugestia zamieszczona w zakończeniu felietonu Wildsteina (cytuję ją w pierwszym akapicie), iż pogląd Marcina Kuli wynika z jego osobistej sytuacji jest co najmniej niegodziwością. Takie nikczemności – jakże popularne w kręgu prawicowych publicystów – zasługują na zdecydowane napiętnowanie. Niemal z całą treścią felietonu Wildsteina po prostu nie mogę się zgodzić, najzwyczajniej w świecie prezentuję bowiem odmienne poglądy, do czego wszyscy mamy prawo. Jednak ten ostatni akapit jest moim zdaniem przekroczeniem pewnej granicy przyzwoitości.

Profesor Witold Kula (ojciec Marcina Kuli) jest autorem apokryficznego zapisu własnej wewnętrznej dyskusji na temat rodzącego się na jego oczach nowego rozdziału historii. Rozważa on własną rolę w dziejach, jako intelektualisty ukształtowanego w minionej epoce. Nosi on tytuł „Gusła” i jest aneksem do wydanej w 1958 roku książki pt. „Rozważania o historii”. Pada tam zdanie:

Bo wszystkim na świecie można się zmęczyć, wszystkim znudzić – ale nigdy: rozumieniem. Rozumienia się można natomiast przestraszyć. Ale strachem gardzimy przecież oboje, i Ty, i ja.

Tej odwagi rozumienia życzę wszystkim zainteresowanym historią, także dziejami PRL. Nawet gdyby koniec końców okazało się, że nie wszyscy Polacy byli w opozycji.

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.

Redakcja: Michał Przeperski

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Tomasz Siewierski
Historyk, doktor nauk humanistycznych. Zajmuje się historią historiografii i historią kultury XIX-XX w. oraz metodologią historii. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Przeglądzie Humanistycznym”, „Rocznikach Humanistycznych” i „Roczniku Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej”.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone